"Przy okazji" największej fali kulminacyjnej na Wiśle, kiedy brakowało około 10 centymetrów, żeby cofka na Jeziorce przelała się przez upust przy Papierni.
Dzień wcześniej spędziłem na "objazdówce" po sąsiadach z Chyliczek, którzy mieszkają nad samą rzeką - poza jednym przypadkiem (gdzie ustaliłem zabezpieczone w Gminie worki, piasek i koparkę), wszyscy mieli sytuację opanowaną. Poza tym, jak wszyscy zgodnie mówili, "Ci po drugiej stronie (Chylice) mają niższe wały".
Podczas cofki dzień spędziłem na wałach Jeziorki w Mirkowie, przy szkole i moście.
Dla niektórych może to być niezrozumiałe, po co się pchać do Konstancina, przecież to nie moja wieś, nawet nie moja Gmina, prawda? A jednak
Jak jest coś do zrobienia i mam możliwość pomóc, to pomagam.
Układaliśmy worki, kopaliśmy rowki odwadniające drogę, monitorowaliśmy wały. Raz przejechała się po nas burza z gradobiciem, a że było lato, nikt jakoś specjalnie grubo nie był ubrany (pod drzewa mielismy jakieś 2 kilometry...).
Działania tam skończylismy jak juz się ściemniało i przyjechało więcej jednostek straży z oświetleniem, przejęli od nas akcję (nas, czyli poprzedniej drużyny strażaków, harcerzy i mnie w tym zacnym gronie).
Zaś przy okazji podtopień (mieliśmy ich w Chyliczkach co najmniej trzy), poza załatwianiem akcji wypompowywania z OSP, PSP, Gminą i sąsiadami, przez których działki trzeba było przerzucać węże, na przemian brodziłem w gumowcach i płaszczy na plecach pomagając strażakom lub koordynująć działania beczkowozów (miejscami wodę dało się odpompować do bezckowozu), wymiennie z organizowaniem kawy, herbaty i obiadu z grilla dla strażaków (potrafili siedzieć i do 2 w nocy).
Mama nadzieję, że wyczerpująco wyjaśniłem temat.
Pozdrawiam,
Krzysztof Dynowski